Ich dusze zamieszkują dom jutra. Początek Wojny
Maria Lemańczyk z koleżankami na moście w Zielonej Chocinie |
(Na potrzeby książki "Konarzyny. Cierniste oblicze wojny", K. Tyborski, K. Joachimczyk, A. Szutowicz, Gdynia 2019, opracowała Bożena Zdanowicz)
Ich dusze zamieszkują dom jutra – to fragmenty Wspomnień Marii Kozińskiej
z domu Lemańczyk (1925–2004), zapisywanych od 1978 roku
aż prawie do jej śmierci. Tytuł Wspomnień pochodzi z książki Khalila Gibrana
Prorok. Maria Kozińska – autorka zarówno zamieszczonych fragmentów
Wspomnień, jak i Dziennika końca wojny. 1945 była najstarszą córką
Józefa i Anny Lemańczyków z Zielonej Chociny. Po wojnie kierowała
urzędem pocztowym w Zielonej Chocinie. W 1949 r. wyszła za mąż za
Romana Kozińskiego. W 1956 r. przeprowadziła się wraz z rodziną do Bytowa.
Do emerytury pracowała tam w drogerii w dziale z kosmetykami. Dziennik końca wojny.1945 był pisany przez Marię Lemańczyk w tajemnicy
w dramatycznym okresie pomiędzy 26.01.1945 a 24.07.1945. Zeszyt z zapiskami
musiał być starannie ukrywany, żeby nie dostał się w obce ręce – najpierw
okupantów niemieckich, potem wojsk radzieckich i przedstawicieli
nowych polskich władz lokalnych oraz nieznanych ludzi przemieszczających
się w różnych kierunkach wraz z przesuwającym się frontem, a potem
w niepewnych okolicznościach powojennych. Ujawnienie zapisków mogło
grozić poważnymi konsekwencjami, dlatego nie wszystko można było tam
pisać i zapewne z tego powodu podlegał autocenzurze. Pisane dużo później
Wspomnienia częściowo uzupełniają Dziennik.
Początek wojny
Pamiętam, że zrobiła się wtedy wielka panika i nikt nie wiedział, co robić.
Naszego autobusu nie było. – Co robić? Komunikacji żadnej. Jak wrócić?
Od razu widać było mnóstwo furmanek z uciekinierami. Nie było żadnej organizacji.
Nikt nic nie wiedział. Każdy musiał sobie radzić sam. Nasze matki postanowiły,
że przede wszystkim trzeba się usunąć z miasta, gdzie nikogo nie znaliśmy.
Mama przypomniała sobie, że w pobliżu, w Krzywogońcu, mieszkają znajomi
gospodarze Ciemińscy, którzy kiedyś mieszkali w Zielonej Chocinie i mama ich
znała. Więc moglibyśmy pójść wszyscy pieszo do tej rodziny, około 2 kilometry
i oni być może nas przyjmą, jeśli nas sobie przypomną. Uprosiliśmy jakiegoś chłopa,
który wozem zaprzężonym w jednego konia zawiózł tam bagaże naszych rodzin
i najmłodsze dzieci. Reszta szła oszołomiona za wozem.
Mama odwiedziła tych znajomych gospodarzy, ale nie mieli dla nas miejsca, gdyż
przyjechali do nich już jacyś krewni. Chleba też nie mogli nam sprzedać. Oni już
mieli bardzo dużo własnej rodziny i u siebie nie mieli miejsca. Tam poszło do nich
pięć rodzin, a reszta nie miała już żadnych znajomych. W Krzywogońcu zawieziono
nas do szkoły, gdzie nauczyciel zgodził się przeznaczyć dla nas jedną klasę na nocleg.
Chłopcy przynieśli słomy od gospodarzy. Wszyscy rzucili się do jedynego sklepu w tej
wsi i wykupili całą żywność, świeczki, naftę i zapałki. Tam nie było prądu.
Zrobiliśmy ognisko na środku podwórza i w jakimś kotle gotowano wodę na kawę
i herbatę. Mleko kupiliśmy od gospodarzy. Ta wieś, to było odludzie – w lesie. Prowadziła
do niej tylko jedna piaszczysta droga z Tucholi, która dalej szła do wsi Zielonka,
gdzie podobno była stacja kolejowa. W ciągu dnia, to znaczy 31 sierpnia – odwiedził
nas tatuś. Dowiedział się skądś, gdzie jesteśmy i podczas postoju pożyczył rower
i przyjechał, aby nas zobaczyć. Jednak musiał wracać za chwilę, aby zdążyć dojechać
na czas do reszty kolegów, gdyż jechali służbowo jako urzędnicy do urzędu pocztowego
w Świeciu transportem organizowanym przez Pocztę Polską.
Nadeszła noc, mogliśmy spać. Słoma i koce leżały, ale jakoś nie chciało się spać.
Tylko cisza i ciemność. Nagle usłyszeliśmy jakiś hałas, wpatrywaliśmy się w ciemność
za oknami. To szło wojsko polskie. Konie ciągnęły wozy z jakimiś ładunkami.
Obok pieszo szli żołnierze. Było tak ciemno, że widzieliśmy tylko ich sylwetki. Szli
i szli – prawie całą noc, dopóki było ciemno. O świcie było spokojnie. Ktoś powiedział,
że lada chwila będą tu Niemcy. Trzeba uciekać szybko na stację i koleją dalej
do Świecia. Chcieliśmy zdążyć, zanim wejdą Niemcy do tej wsi. Pieszo, każdy z jakimś
bagażem, szliśmy leśną drogą do stacji kolejowej. Część bagażu zostawiliśmy
w szkole. Co chwila mijały nas i wyprzedzały pojedyncze wozy lub galopujący na
koniach żołnierze, którzy krzyczeli: Uciekajcie! Niemcy! Szliśmy kilka kilometrów. Nad nami samoloty. Słychać było z daleka odgłosy
strzałów i huki. Szliśmy długo i w końcu ze wzgórza, ze skraju lasu zobaczyliśmy
około jednego kilometra od nas stację kolejową Zielonka, gdzie mieliśmy wsiadać.
Widzieliśmy w oddali wieś i stację kolejową oblężoną tłumem koczujących uciekinierów,
czekających na pociąg. To był nasz cel – stacja kolejowa Zielonka. Stąd koleją
dalej do Świecia. Wtedy, na naszych oczach, nagle nadleciały 3 lub 4 bombowce,
przeleciały bardzo nisko, ostrzelały ten tłum na stacji, zbombardowały dworzec,
zabijając tam bardzo dużo ludzi. Ludzie się rozpierzchli.
My, widząc to, natychmiast zawróciliśmy do lasu i zrezygnowaliśmy z planów
dalszej jazdy koleją. Kryliśmy się po lasach, wracając w kierunku wsi i szkoły. Ktoś
poradził nam nie wracać do wsi i zanocować w lesie, w wykopanych bunkrach, aby
nie spotkać Niemców.
Wśród nas było dwóch staruszków i kilku chłopców. Zaczęli kopać bunkry. Dół
wykopany dla każdej rodziny przykryto drągami z wyciętych w lesie małych drzewek.
Siedzieliśmy na kocach w zagajniku. Każda rodzina zawiesiła sobie krzyżyk
lub obrazek święty na drzewie i modliliśmy się, czekając nocy. Mieliśmy nadzieję,
że nasze wojska powstrzymają Niemców.
Było już późne popołudnie, kiedy dostaliśmy wiadomość, że Niemcy zajęli już „naszą
wieś” Krzywogoniec i musimy wracać, bo i tak nie mamy jak i po co dalej jechać.
Widzieliśmy polskich ułanów na koniach uciekających pojedynczo jak szaleni.
Pytaliśmy, czy są już Niemcy, a jakiś oficer tylko machał ręką i wołał, że wieś Krzywogoniec
jest już zajęta.
Ukrywaliśmy się do końca dnia i przez noc w lesie, w bunkrach, bo baliśmy się
Niemców. Rano przyszedł ktoś powiedzieć nam, że wieś jest już zajęta, że Niemcy
już przeszli, nic nie robią złego Polakom, więc możemy wracać do tej szkoły. Tak
też zrobiliśmy.
Do dzisiaj jest to najstraszniejsze moje przeżycie, o którym nie lubię myśleć.
Byliśmy sami, bez ojca. Czwórka mojego rodzeństwa to były małe dzieci. Wracaliśmy
lasem. Było nas około 30 osób i dopiero we wsi zobaczyliśmy zmotoryzowaną
kolumnę samochodową Niemców. Nikt nas o nic nie pytał. Jeden za drugim jechały
bez przerwy czołgi i samochody pancerne, a na nich uśmiechnięci, butni, dobrze
odżywieni Niemcy. Piaszczystą drogę przez wieś ujeździli tak, że była twarda jak
asfalt. Przed samą wsią mijaliśmy pancerne wozy niemieckie, na których siedzieli
Niemcy, śmiejąc się szyderczo, jedząc puszki i wołając „Verfluchte Polen”. Przedtem
propaganda przygotowywała nas przez długi czas, że Polska szybko wygra wojnę,
gdyby Niemcy się na nią zdecydowali, więc było ogromnym szokiem zobaczyć tak
nagle zwycięskich Niemców. Nie mogliśmy w to uwierzyć.
Nocowaliśmy jeszcze jedną noc w szkole. Utrudzeni i głodni zajęliśmy znów nasze
słomiane posłanie w klasie. Jacyś Niemcy przyszli z nauczycielem sprawdzić dokumenty
dorosłych i zrzucili ze ściany w klasie godło polskie i portrety. Zastanawialiśmy
się, co będzie dalej i jak się dostać do domu. Chleba nie dowieźli. Matki próbowały
kupić coś u gospodarzy. Okazało się, że nikt nie miał za dużo chleba. Około połowa
gospodarstw w tej miejscowości była rdzennie niemiecka i ci gospodarze sprzedali
nam chleb i masło, bo Polacy nie mieli. Mama umiała po niemiecku, a gospodyni
niemiecka powiedziała, że wprawdzie masła teraz nie ma, ale na jutro rano upiecze
chleb, zrobi masło i sprzeda jej dla dzieci nazajutrz. Dla nas było bardzo dziwne, że
Polacy nie sprzedali nam jedzenia, a wrogowie – Niemcy – sprzedali. Smutne to, ale
naprawdę wówczas ci niemieccy gospodarze – okazali się mieć więcej serca od naszych
rodaków. Myślę, że Polacy chyba nie mieli żadnych zapasów, a w sklepie było
wszystko wykupione. Po dwóch dniach wracaliśmy znowu pieszo do Tucholi i tam
już wszystkie rodziny rozeszły się. Każdy na własną rękę próbował wrócić do swojego
domu. Skierowaliśmy się do głównej szosy, żeby dostać się z powrotem do Chojnic.
Nikt jednak nie chciał wynająć nam furmanki, chociaż mama miała jeszcze pieniądze,
żeby dobrze zapłacić. W końcu ktoś się zlitował. Wtedy już wszystkie rodziny szły
osobno. Ten człowiek zabrał do Chojnic tylko naszą rodzinę – pięcioro dzieci i mamę.
W naszym domu zastaliśmy wszystko nietknięte. Tylko taty nie było. Okazało
się, że nikt z chojnickich urzędników nie dotarł do Świecia. Nie wiadomo było, gdzie
się podziali. Mijał tydzień za tygodniem. Jedni wracali, a o innych słuch zaginął.
Ktoś nawet podobno widział tatę zabitego. To było straszne – ta niepewność...cdn...
Komentarze
Prześlij komentarz