Ich dusze zamieszkują dom jutra. Okupacja niemiecka
![]() |
Rodzina Lemańczyk około 1937 r. w Konarzynach u E. Brewki |
(Na potrzeby książki "Konarzyny. Cierniste oblicze wojny", K. Tyborski, K. Joachimczyk, A. Szutowicz, Gdynia 2019, opracowała Bożena Zdanowicz)
Ich dusze zamieszkują dom jutra – to fragmenty Wspomnień Marii Kozińskiej
z domu Lemańczyk (1925–2004), zapisywanych od 1978 roku
aż prawie do jej śmierci. Tytuł Wspomnień pochodzi z książki Khalila Gibrana
Prorok. Maria Kozińska – autorka zarówno zamieszczonych fragmentów
Wspomnień, jak i Dziennika końca wojny. 1945 była najstarszą córką
Józefa i Anny Lemańczyków z Zielonej Chociny. Po wojnie kierowała
urzędem pocztowym w Zielonej Chocinie. W 1949 r. wyszła za mąż za
Romana Kozińskiego. W 1956 r. przeprowadziła się wraz z rodziną do Bytowa.
Do emerytury pracowała tam w drogerii w dziale z kosmetykami. Dziennik końca wojny.1945 był pisany przez Marię Lemańczyk w tajemnicy
w dramatycznym okresie pomiędzy 26.01.1945 a 24.07.1945. Zeszyt z zapiskami
musiał być starannie ukrywany, żeby nie dostał się w obce ręce – najpierw
okupantów niemieckich, potem wojsk radzieckich i przedstawicieli
nowych polskich władz lokalnych oraz nieznanych ludzi przemieszczających
się w różnych kierunkach wraz z przesuwającym się frontem, a potem
w niepewnych okolicznościach powojennych. Ujawnienie zapisków mogło
grozić poważnymi konsekwencjami, dlatego nie wszystko można było tam
pisać i zapewne z tego powodu podlegał autocenzurze. Pisane dużo później
Wspomnienia częściowo uzupełniają Dziennik.
Okupacja niemiecka
Ojciec zaginął i nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Wynagrodzenia miesięcznego z poczty,
z którego się dotąd utrzymywaliśmy, nie było. Mama zaczęła się załamywać. Po
miesiącu zachorowała. Z pomocą przyszedł nam wujek Edmund – brat mamy. Przyjechał
i postanowił zabrać mamę z dziećmi do siebie. Zorganizował przeprowadzkę.
I tak w październiku 1939 r. przeprowadziliśmy się z Chojnic do Konarzyn.
Wujek odstąpił nam dwa pokoje i kuchnię u siebie na piętrze. Nasz dom w Zielonej
Chocinie mieliśmy wydzierżawiony od czterech lat. Nie mogliśmy tam wrócić, bo
mieszkający tam mieli prawo do półrocznego wypowiedzenia. Musieliśmy czekać.
Tatuś nie wracał. Wujka Edmunda zabrali Niemcy do więzienia, bo był przed
wojną wójtem w Konarzynach. Ciocia Lenia, żona wujka Edmunda, sama prowadziła
sklep. Księdza też Niemcy zabrali. Nabożeństwa nie były odprawiane. We Wszystkich Świętych razem z kuzynką Basią Brewkówną poszłyśmy do pustego
kościoła modlić się o powrót naszych ojców i po 7 razy każda ofiarowała modlitwę za
odpust zupełny dla 14 dusz w czyśćcu. Było już prawie ciemno, więc wracałyśmy
do domu zadowolone, że 14 duszom pomogłyśmy. W sklepie siedziały zmartwione
nasze mamy. A późnym wieczorem wrócił wujek Edmund. Niemcy zwolnili jego
i 13 jego towarzyszy z więzienia. To było tych czternastu, którym pomogła nasza
modlitwa. Tak wtedy myślałyśmy. Ale podobno wujek został zwolniony po interwencji
jego matki, a naszej babci Adeliny, która w przeddzień, wykorzystując swoje
pochodzenie niemieckie i to, że mówiła dobrze po niemiecku, wyprosiła to u władz.
Tatuś wrócił dopiero na początku grudnia. Opowiadał, jak zagubiony tułał się,
unikając kilkakrotnie śmierci. Zabrano mu dokumenty, a kiedy rowerem, który
ukradł Niemcom, wracał – znów go zamknęli jako dezertera. I znów potem szczęśliwy
zbieg okoliczności pozwolił mu się uwolnić. I wreszcie za dwa miesiące wrócił.
Tatuś dał wypowiedzenie dzierżawcy i wiosną mieliśmy się wprowadzić znów
do naszego domu w Zielonej Chocinie. Zimowaliśmy u Brewków w Konarzynach.
Pamiętam, jak patrząc nocą przez okno, widzieliśmy w ciemnościach, jak młodzież
miejscowych Niemców rozwaliła polski pomnik na skwerku.
Przez jakiś czas pozwolili wujkowi Edmundowi prowadzić sklep i karczmę, a potem
musiał zlikwidować je. Zajmował się wtedy tylko rolnictwem i był komendantem
straży pożarnej.
Powrót do Zielonej Chociny
Wiosną 1940 roku przeprowadziliśmy się do Zielonej Chociny. Ojciec zaczął nawet
pracę na poczcie, ale wkrótce go zwolnili, bo zgłosili się inni ludzie, z pochodzenia
Niemcy. Pocztę i dom miał przejąć po wujku Franciszku Treuhänder72. I wtedy
babcia Adelina, która miała wtedy 68 lat, zdecydowała się ratować sytuację. Ona poprowadziła
pocztę. Słabo słyszała, ale radziła sobie. Poza tym nasza rodzina utrzymywała
się tylko z tego, co w ogrodzie i na niewielkim kawałku ziemi. Mieliśmy
dwie krowy, świnie i drób. Czekaliśmy na koniec wojny.
Życie podczas okupacji
Niemcy zabraniali rozmawiać po polsku. Zdarzało się, że podsłuchiwali pod oknami,
szczególnie wieczorami. I wtedy wpadał taki wściekły Niemiec do mieszkania
z wyzwiskami i groźbami, ale zawsze jakoś nam to uszło bezkarnie. Najchętniej spotykaliśmy się u znajomych gospodarzy na wybudowaniu. Tam
nikt nie słyszał, jak śpiewaliśmy po polsku. Czasami było nawet wesoło, ale mimo
to – te pięć lat wojny zdawały się wiecznością w takim młodym wieku.
W czasie wojny Niemcy podzielili ludzi na terenach okupowanych na kilka kategorii.
Jedna kategoria, to byli rodowici Niemcy – Reichdeutsch. Druga, to Volksdeutsch
– prawie jak Niemcy, bo musieli mieć niemieckie pochodzenie. O to trzeba
było wnioskować i samemu to uzasadniać. Ci mieli za Niemców bardzo dobrze, ale
podlegali poborowi do wojska niemieckiego. Poza tym kategoria Eingedeutsch – po
przymusowym eindeutschowaniu i kategoria Pole – czyli Polacy.
Mój tato nie miał podstaw, by być Volksdeutschem, więc nie musiał się tego
obawiać, ale miał podstawy do Eingedeutsch, bo urodził się w zaborze niemieckim
w 1897 r. w Zielonej Chocinie i miał niemieckie szkoły. Jednak zawsze czuł się Polakiem
i potem, po uzyskaniu przez Polskę niepodległości, był polskim urzędnikiem
pocztowym. Niemcy w czasie okupacji mieli zamiar wszystkich Polaków wysiedlić.
Ludzie na Pomorzu bali się eindeutschowania, gdyż ich dzieci mogły być potem
przymusowo wcielane do wojska niemieckiego. Niektórzy nawet z tego powodu woleli
być wysiedleni. Ojciec, mając na utrzymaniu na kilku morgach ziemi po swoim
ojcu 9-osobową rodzinę, został eindeutschowany. Dzieci były jeszcze małe, wojsko
im nie groziło. Uważano, że wojna wnet się skończy, aby tylko przeżyć.
Tymczasem mijały lata. W czasie okupacji, kiedy dorastaliśmy, mnie i Mariana
Niemcy chcieli wywieźć na roboty do niemieckich gospodarzy, ale ujął się za nami
Brenner, który był Ortsbauerführerem w Jonkach. Wcześniej był całe życie sąsiadem
i kolegą mojej mamy i chodzili razem do niemieckiej szkoły przed uzyskaniem przez
Polskę niepodległości. Jednak w czasie okupacji, to on miał władzę, gdyż był rzeczywiście
z pochodzenia Niemcem. On wpisał mnie i Mariana na listę Polaków, którzy mieli
jechać na roboty do Niemców. Jednak Babcia Adelina przeprowadziła z nim rozmowę i ze
względu na dawną znajomość naszych rodzin Brenner zgodził się, że zamiast wywózki
zostałam zatrudniona jako sprzątaczka w niemieckiej poczcie, którą prowadziła moja
babcia Adelina. Choć tak naprawdę już wcześniej pomagałam babci prowadzić tę pocztę.
W ten sposób dzięki babci Adelinie zamiast do niemieckiego „bambra” trafiłam na
pocztę. Dostawałam 10 marek tygodniowo. Myłam podłogi na poczcie i również w babci
mieszkaniu, a co sobotę piekłam dla babci ciasto z marmoladą. Nauczyłam się dobrze po
niemiecku i odbierałam telefony, bo babcia źle słyszała. Robiłam z nią podsumowania
rachunków i bilanse. Bardzo dużo jej pomagałam. Później wzięli jednak brata Mariana
do przymusowej pracy przy kopaniu rowów i nie można było temu w żaden sposób
zapobiec. On mógł mieć może 17 lat – prawie dziecko. Pojechał do tej pracy wspólnie z innymi przymusowo wywiezionymi i nie wrócił już do nas. Tylko pisał listy. Potem
długo nie pisał, a kiedy dostaliśmy wreszcie wiadomość od niego, okazało się, że wcielili
go przymusowo do wojska niemieckiego, bo skończył 18 lat w marcu 1945. Posłali
go na front na teren Czech i słuch o nim zaginął. To była dla nas wielka tragedia.
A jaka to była dla niego tragedia, to w ogóle nie można sobie wyobrazić.
W czasie okupacji niemieckiej prowadziłam szeroką korespondencję listowną –
z koleżankami szkolnymi, ze znajomymi chłopcami, którzy zostali zabrani do wojska
niemieckiego, z więźniami w obozach. Wysyłałam paczki z żywnością i do wojska
i do lagrów i do Berlina. Bez przesady nie było dnia, abym nie otrzymała 1 do 5 listów.
Na mój adres przychodziły listy do osób ukrywających się przed Niemcami,
które potem oddawałam wskazanym osobom trzecim, bo naprawdę nie wiedziałam,
dla kogo one były. Zdarzały się przypadki, że podsłuchałam rozmowy telefoniczne
o przewidywanych łapankach w niektórych wsiach. Wtedy ojciec jechał i uprzedzał
znajome rodziny. Dużo ludzi w okolicy się ukrywało. Bywało, że spotykałam się
nawet z nimi w jakimś domu, czy nawet w lesie z koleżanką. Były rodziny, które
pomoc ukrywającym się przypłaciły więzieniem, a nawet życiem. Moja bliska koleżanka
Zosia Kozłowska trafiła w ten sposób z matką do Stutthofu. Pani Kozłowska
przeżyła i wróciła. Jednak Zosia, zwolniona z obozu już po wojnie, w drodze do
domu zmarła z wycieńczenia. Druga koleżanka – Jadźka Krajewska – szczęśliwie
wróciła z Potulic. Nasi ludzie bardzo pomagali polskim więźniom. Przez moje ręce
na poczcie każdego dnia przechodziło od 10 do 30-tu paczek z chlebem dla więźniów
w Potulicach – przez kilka lat. Tylko chleb można było wysyłać.
Komentarze
Prześlij komentarz